Jednym z poligonów badawczych, na których koncentrowała się działalność badawcza Zakładu, był obszar Drawieńskiego Parku Narodowego, a właściwie różnorodne ekosystemy wodne tego Parku. W trakcie jednego z pierwszych pobytów na terenie DPN-u (było to w ostatnich latach XX wieku) w upalny letni dzień kilkukrotnie przejeżdżaliśmy przez leśną osadę Miradź. W pobliżu lokalnego sklepiku naszą uwagę zwrócił stojący pod rozłożystym dębem stary rozklekotany samochód marki Wartburg i człowiek śpiący w cieniu drzewa.
Przy kolejnym przejeździe przez tą miejscowość kolega Piotr K. momencie zauważył, że: „Ten człowiek funkcjonuje całkowicie w zgodzie z naturą! Mijamy go już kolejny raz w ciągu dnia – słońce na niebie i cień drzewa cały czas się przemieszczają, a on ciągle śpi sobie w cieniu!” Wkrótce dowiedzieliśmy się, że tym osobnikiem jest Pan Stasiu – zwany Pustelnikiem – który przyjechał tego dnia na zakupy i do swojego domu – czyli Pustelni – wróci pewnie dopiero na noc.
Później wielokrotnie spotykaliśmy się z nim przy okazji bytności na obszarze Parku – czasami nawet, dzięki uprzejmości pracowników DPN-u – wykorzystując Pustelnię jako bazę wypadową na jeziora Parku.
Pan Stasiu niestety zmarł jesienią 2008 roku. W trakcie rozmów z osobami które go znały— w tym z pracownikami DPNu, którzy jako ostatni mieli z nim kontakt – stwierdziliśmy, że warto w jakiś sposób upamiętnić tego niezwykłego człowieka. Wkrótce po tym przypadkowo trafiłem na tekst z sierpnia 2007 roku zamieszczony na portalu Choszczno.info.pl autorstwa Pani Elżbiety Lipińskiej – który pozwalam sobie poniżej przekopiować na wypadek, gdyby kiedyś zniknął z tego portalu.
Wspomniani w tym tekście „studenci z Warszawy” to – biorąc uwagę datę powstania tego tekstu – w rzeczywistości mogli być tylko uczestnicy obozu naukowego Sekcji Hydrobiologicznej Koła Naukowego Przyrodników Wydziału Biologii UAM w Poznaniu – pod opieką pracowników Zakładu Ochrony Wód UAM.
Ryszard Piotrowicz
Ostatni taki pustelnik
We współczesnym eremie nie żyje się łatwo. Bez prądu, telefonu i wszędzie daleko.
– Do Drawna mam 25 kilometrów, do Dobiegniewa 35, a do Człopy 12. I to najkrótszą drogą. Przez las, bo przecież innej drogi tu nie ma. Droga do najbliższej wioski ciągnie się przez pięć kilometrów i prowadzi pod górkę. I też przez las. Trzeba z roweru czasem zsiąść i go prowadzić – tłumaczy człowiek, który jest nazywany Pustelnikiem.
– A jak mnie mają nazywać skoro mieszkam tu od lat samotnie? – pyta mężczyzna ni to zdziwiony, ni to pogodzony z losem. Kiedyś mieszkało tu więcej ludzi. Było dwóch leśniczych, dostali lepsze mieszkania z elektrycznością, to wyprowadzili się stąd. Pozostał tylko Stanisław Kutkowski.
Kiedyś było wesoło
Bez dokładnej mapy nie można nawet próbować, aby dotrzeć do jego Pustelni położonej nad rzeką Płociczną przepływającą przez Drawieński Park Narodowy. Trzeba przekroczyć most i wspiąć się na wzgórze, na którym stoją dwa poniemieckie jeszcze budynki.
– Miejscowy nie jestem. Przybyłem tu z Sieradza. Znałem te strony, bo pracowałem piłą w lesie. Wcześniej zatrudniłem się w kopalni na Śląsku, ale od 1968 roku jestem już na Zachodzie – opowiada swoją historię. Wcześniej mieszkał w Sitnicy także znajdującej się na terenie Drawieńskiego Parku Narodowego. –Tu był taki ośrodek kolonijny podlegający pod Warszawę. W nadleśnictwie po drugiej stronie rzeki zwalniali, a tu akurat potrzebowali stróża. W dodatku mogłem więcej zarobić, to i przeniosłem się tutaj. Potem go zlikwidowano, więc zostałem sam. Prąd też się skończył, w Płocicznie była stara turbina elektryczna. Powstała jeszcze za Niemca, ale już nie działa – tłumaczy mieszkaniec eremu. Z rozrzewnieniem wspomina czasy kiedy na wakacje do Pustelni zjeżdżało ze 130 osób i mieszkało w dziewiętnastu domkach. Teraz po ludziach i domkach ani śladu. – Było wesoło. Pracować wcale ciężko nie musiałem. Drewna narąbałem, rozpaliłem ogień, obudziłem kucharki i już po robocie miałem. Sklep był i obiad ugotowany – uśmiecha się mężczyzna, który najczęściej spotyka się z parkowymi strażnikami i niekiedy z zabłąkanymi turystami. Takimi jak te panie ze Szczecina, które na grzyby przyszły do… Drawieńskiego Parku Narodowego, a tych tu przecież zbierać nie wolno. Przeszły rzekę i zapytały w jakim są województwie. Odpowiedział, że w pilskim, bo to było jeszcze przed podziałem administracyjnym kraju. Teraz to już zachodniopomorskie. Kiedyś odwiedziła go Niemka. Przyjechała z tłumaczem z Wałcza. W Pustelni urodziła się i mieszkała do piątego roku życia. Była zdziwiona, że pan Stanisław mieszka tu sam jak kołek. Nawet ksiądz po kolędzie tu nigdy nie zajrzy, bo pewnie by zabłądził w wielkim lesie. Panie z opieki społecznej w Człopie czasem tu podjadą. – Byłem tam na spotkaniu opłatkowym przed Wigilią. Sami po mnie przyjechali, a potem odwieźli do domu – opowiada mężczyzna. Tę prawdziwą Wigilię od lat spędza za to w towarzystwie wiernej Łatki. Nocą tylko dzikie zwierzęta podchodzą pod jego okna.
Miał siłę dojechać do wsi
Kutkowski od grudnia jest na emeryturze. Pierwszego września skończy 66 lat. Kilka dni temu wrócił ze szpitala.
– Zachorowałem. Musiałem zwlec się i dojść do Miradza. To pięć kilometrów stąd. Znajomy zawiózł mnie do szpitala w Wałczu. Wydobrzałem trochę i już jestem w domu – pokazuje torbę leków, które położył na stole przed domem. – Najlepsza wyprowadzka to na cmentarz do Człopy, bo tam jest moja gmina. A bo to długo pożyję? Ściśnie mnie i po chłopie – odpowiada na pytanie dotyczące zmiany miejsca zamieszkania. – A gdzie ja pójdę? Rodziców już dawno nie mam. Zostali bracia i siostry. Nie znam ich dzieci nawet. W naszym województwie mam brata, który raz na jakiś czas mnie odwiedza. Był w tamtym roku – uśmiecha się starszy pan. W rodzinnych stronach nie był ze dwadzieścia lat. – Może teraz pojadę na Wszystkich Świętych na grób rodziców i chrzestnej? – zastanawia się. Matki prawie nie pamięta, bo miał cztery lata, kiedy zmarła. Ojciec ożenił się ponownie. Zmarł jak miał 65 lat i kontakt z rodziną się urwał.
Akumulator i nafta to cenna rzecz
Mężczyzna ma stare radio na baterie, po które musi od czasu do czasu jechać do Miradza. Od czasu do czasu obejrzy też dwa programy telewizyjne, bo tylko tyle ma ich jego wysłużony czarno-biały telewizor.
– A jakże! Działa. Na akumulator, ale go też muszę podładowywać. Chodzę do leśniczego w Rogoźnicy. Nieraz nie chce mi się włączyć tego telewizora i tak siedzimy sobie z Łatką – tłumaczy samotnik. Ożywia się kiedy wspomina fryzjerkę ze Szklarskiej Poręby, która dwa razy strzygła mu włosy. – Elektryczną maszynką, bo przetwornica prądu jest dobra. Angielska – tłumaczy. Miał telefon komórkowy, ale ktoś mu ukradł ładowarkę kiedy był w szpitalu i musi obywać się bez niego. Śpi długo, spać chodzi wcześnie, gdy tylko zapadnie zmrok. Kiedyś czytał dużo książek. Nawet je porozpożyczał i do niego nie wróciły. Ostatnio byli u niego studenci z Warszawy, którzy obserwowali życie motyli. Zostawili trochę gazet, więc Pustelnik je sobie przeczytał. – W nocy nie mogę przy świeczce czy nafcie. Musiałbym mieć inne okulary. Te, które miałem, oddałem komuś innemu, bo chyba za mocne były. Oczy mnie bolały. Jak będę na rynku w mieście, to sobie kupię nowe – mówi mężczyzna.
Ubóstwo samo przyszło
Jak ma ochotę to nawet obiad sobie ugotuje, ale to raczej rzadko mu się udaje, bo kuchnia niesprawna. Przywiózł westfalkę i musi ją wylepić. Teraz latem wodę zagotuje na ognisku, więc mu się nie spieszy, ale kiedy przyjdą chłody, to bez kuchni ani rusz. Prawdziwy eremita to zakonnik, który wyrzeka się wszelkich pokus cielesnych, umartwia się i ślubuje ubóstwo. Pustelnik z Drawieńskiego Parku Narodowego nie biczuje się, nie chodzi we włosiennicy, ale też żyje skromnie, bo takie realia wymusiło na nim życie. Pokus się raczej nie wyrzekł. Ot czasem piwko wypije. Papierosy zaś pali namiętnie. Nie kupuje ich, bo to za drogo wychodzi. Sam je sobie robi.
– Na miesiąc wystarczy 25 deko tytoniu. – Jest trochę słabszy od papierosów kupowanych w paczkach. – Do tego paczka gilzów za 2 złote, trochę pracy i papieros jest – mówi przygotowując kolejnego papierosa. Kutkowski nie ma żadnych mebli. Zajmuje jedno pomieszczenie, do którego nikogo nie wpuszcza. Przez okno widać, że stoi tam tylko łóżko i kartony oraz parę innych przedmiotów. – Śpię tylko na połówce, bo na drugiej poukładałem ubrania. Nie ma co tam zaglądać – mówi i zamyka drzwi na kłódkę. Na podwórku stoi zdezelowany Wartburg. – Wysiadł w nim silnik i skrzynia biegów. Mam prawo jazdy od 1960 roku. Dobry był samochód, ale teraz już go nie naprawię. Jeżdżę rowerem – wyjaśnia pan Stanisław. – Czuję się coraz słabszy i wyjazd po zakupy jest dla mnie trudny – dodaje.
Miało być inaczej
W wojsku nie był, chociaż bardzo chciał się tam znaleźć. Miał szesnaście lat kiedy potrąciło go auto w Sieradzu. Pękła mu czaszka i wylądował w szpitalu. Kiedy stanął przed komisją wojskową, to rozpoznał go lekarz, który opiekował się nim wtedy w szpitalu.
– Od razu mnie odrzucił. Byłem bardzo rozżalony. Nadrabiałem miną przed kumplami, że też dostałem powołanie do jednostki w Częstochowie. Oni poszli do woja, a ja nie. Podczas urlopu zobaczyli, że chodzę po cywilnemu i byli tym zdziwieni. Kiedy im powiedziałem prawdę, to byli na mnie źli i zazdrościli. A ja zazdrościłem im. Nadrabiałem tylko miną, że generałów do wojska nie biorą – opowiada Pustelnik. Chciał się żenić. Z dziewczyną, którą znał od najmłodszych lat. – Niebrzydka była, może trochę za niska, bo sięgała mi do ramienia, ale sympatyczna. Stasia znalazła sobie wojskowego jak wyjechałem do pracy na Śląsk. Widywałem ja dość często i jej męża też poznałem. Złożyłem im nawet gratulacje. Może Stasia ze mną miałaby gorzej? – zastanawia się mieszkaniec Pustelni. Trudno za to mówić mu o drugiej Stasi, która perfidnie go oszukała. Mieszkała u babki w wiosce pod Sieradzem. Matkę miała w Szczecinie. – Pracowała z moją chrzestną w rozlewni oranżady i wina w Sieradzu. Byłem bardzo zakochany. Okrąglutka taka była na buzi. Przy kości, a nie jakiś szkielet. Ciut niższa tylko ode mnie. Byłem pewien, że się z nią ożenię, ale ona spotykała się w międzyczasie z jeszcze jednym amantem. Może już nie żyje? Nieraz na myśl mi przyjdzie ta Stasia. Miałem jej fotografię, ale robotnice sezonowe mi ja ukradły – mówi mężczyzna. Nigdy się nie ożenił, bo już nie chciał. Na powodzenie u kobiet narzekać nie mógł. Wspomina nawet, że niektóre bardzo rywalizowały ze sobą o jego względy. Kilka razy doszło nawet do bijatyki między nimi. Nawet jedna z Warszawy tu była. – Ja nie chciałem się już wiązać z nikim. Jakbym miał żonę i dzieci, to musiałbym forsę wydawać, a tak sam nimi sobie rządzę – ucina bolesny dla siebie temat. Jakie ma plany na przyszłość? – Poobserwuję przyrodę. Zimą wezmę siekierą pod pachę, lód na rzece skuję i z wędką siądę na brzegu – mówi ostatni chyba eremita z IV Rzeczpospolitej.
Elżbieta Lipińska